Szalona kaskaderka na planie "Mission Impossible: Dead Reckoning – PART ONE"
"Mission Impossible: Dead Reckoning – PART ONE" zadebiutuje w polskich kinach 14 lipca. Właśnie wtedy można będzie zobaczyć, jak doświadczony agent Ethan Hunt zeskakuje z górskiego urwiska na motocyklu, spada we mgle w przepaść na pewną śmierć i dopiero w ostatniej chwili, gdy już prawie roztrzaskuje się o skałę, otwiera spadochron. Tę niesłychanie niebezpieczną scenę kręcono pierwszego dnia zdjęć do filmu. Tom Cruise i reżyser Christopher McQuarrie doszli do wniosku, że jest spora szansa, że Cruise nie wyjdzie z niej cało. Gdyby mu się coś stało, trzeba by zatrzymać całą produkcję. I rozsądniej byłoby to zrobić właśnie pierwszego dnia, zanim się jeszcze zainwestuje większość z ponad 200 milionów dolarów budżetu.
Ekipa przygotowywała się przez rok do kręcenia tej jednej jedynej sceny. W opuszczonym angielskim kamieniołomie zbudowano wielką rampę, pod którą ułożono wiele warstw kartonowych pudeł. Rolą tych ostatnich było amortyzowanie upadku motocykla. Musiał wyjść z próby bez szwanku, bo tych prób było kilkadziesiąt i nawet takiego milionera jak Cruise nie byłoby stać na wymienianie maszyny za każdym razem. Odtwórca głównej roli i jednocześnie producent " Mission Impossible: Dead Reckoning – PART ONE" również przygotowywał się do kręcenia tego kaskaderskiego popisu. Wykonał prawie pół tysiąca skoków ze spadochronem. Spędził setki godzin na motocrossowym torze, skacząc przez przeszkody. Żeby nakręcić idealną scenę akcji. I przy tym nie zginąć.
Szpiedzy kontra wirus
Zdjęcia do " Mission Impossible: Dead Reckoning – PART ONE" mogła zatrzymać tragedia na planie w trakcie kręcenia ekstremalnej sceny. Ale produkcję wstrzymało coś innego. Koronawirus. Ekipa ruszyła z produkcją w Wenecji i Rzymie na początku 2020 roku. Właśnie wtedy, gdy we Włochy uderzyła pierwsza fala pandemii. I szybko się okazało, że obostrzenia sanitarne w praktyce uniemożliwiają kontynuowanie zdjęć. Produkcję przerwano, a następnie przeniesiono do Wielkiej Brytanii. Koronawirus dotarł również tam, ale ekipie udało się otrzymać rządowe zezwolenie na dalsze kręcenie. Po części dlatego, że miano na planie przestrzegać rygorystycznych przepisów bezpieczeństwa.
Pilnował tego sam Tom Cruise, którego nagrano, jak w niewybredny sposób beształ kilku pracowników za łamanie procedur. Media podchwyciły temat, węsząc aferę, ale zarówno koledzy aktorzy, jak i opinia publiczna nie miała gwieździe "Mission Impossible" za złe tego wybuchu. Wszyscy rozumieli, że bezpieczeństwo jest najważniejsze. Cruise zresztą dbał o nie też na inne sposoby. Na przykład poprzez wynajęcie starego statku wycieczkowego za pół miliona funtów wyłożonych z własnej kieszeni. Tylko po to, by ekipa mogła się odizolować od świata zewnętrznego i zmniejszyć ryzyko zarażenia pandemicznym wirusem. Nadal jednak krzyżował on szyki zespołowi i kilka razy opóźniał kręcenie, nie tylko we Włoszech i Wielkiej Brytanii, ale też w Norwegii i Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Tom Cruise zatrudnia wielu doświadczonych kaskaderów na planie swoich filmów. W rolach doradców. Wszystkie niebezpieczne sceny kręci bowiem sam, bez dublerów.
Naukowe podejście
Wykonanie skoku z urwiska na motocyklu, a następnie otworzenie spadochronu kilkadziesiąt metrów niżej to wielkie wyzwanie. I nie ma ono sensu, jeśli się tego wszystkiego nie nakręci. A jest to jeszcze trudniejsze. Dlatego właśnie producenci zdecydowali się na podejście czysto naukowe. Na angielskim poligonie w kamieniołomie zabezpieczony linami Tom Cruise wykonał dziesiątki próbnych skoków. W różnych warunkach pogodowych, przy zmiennym wietrze. Wszystko po to, by na podstawie zarejestrowanych szczegółowych danych stworzyć zaawansowany matematyczny model trajektorii swojej własnej spadającej osoby. Po co?
Oczywiście po to, by odpowiednio umieścić kamery. Nie można było ich po prostu przyczepić do motocykla czy ustawić na ziemi. Aby pokazać tę karkołomną scenę w pełnej krasie, był potrzebny operator na śmigłowcu. Oraz zestawy ultranowoczesnych kamer na dronach. Jedno i drugie trzeba było umieścić jak najbliżej aktora, by złowić każdy szczegół. A jednocześnie na tyle daleko, by Cruise nie zderzył się z nimi w powietrzu. Wyliczenie pozycji dronów wymagało całego zespołu specjalistów i dziesiątków godzin ich pracy. Czy dobrze wykonanej? To się okazało dopiero tego pochmurnego, mglistego dnia w Norwegii, gdy ekipa w końcu zabrała się za faktyczne kręcenie tej niebezpiecznej sceny.
Polski akcent
Skok z urwiska to nie jedyna widowiskowa scena w filmie. W końcu to "Mission Impossible". Karkołomnych popisów kaskaderskich jest w "Dead Reckoning – PART ONE " o wiele więcej. Są również pościgi, strzelaniny oraz… pełna rozmachu kraksa całego pociągu. Nakręcenie tej sceny również było wielkim wyzwaniem. Przede wszystkim dlatego, że miała być zrealizowana na żywo. Bez komputerowych efektów specjalnych. Tom Cruise jest ich wielkim przeciwnikiem i tak jak nie korzysta z kaskaderów, tak też unika jak ognia zielonych ekranów. Na potrzeby filmu trzeba było zniszczyć prawdziwy pociąg. Według scenariusza miało się to dziać w Szwajcarii. Ale gdy Szwajcarzy usłyszeli, że Cruise i jego zespół chcą rozbić skład kolejowy w Alpach, stanowczo się sprzeciwili. I wtedy wzrok padł na Polskę.
A dokładniej na piękny, ponad stuletni, mocno już podniszczony i od kilku lat nieużywany most na malowniczo położonym Jeziorze Pilchowickim na Dolnym Śląsku. Polskie Koleje Państwowe dały zielone światło. Za otrzymane od producentów miliony chciały zbudować nowy most. Ale potem szczegóły umowy przeciekły do mediów i połowa Polski oburzyła się, że Tom Cruise chce wysadzić zabytkowy stalowy most. Zaczęły się protesty organizacji obywatelskich, instytucji kulturalnych oraz organów samorządowych. Nie pomogły zapewnienia, że nie cały most będzie wysadzony, tylko jego bardziej uszkodzone fragmenty. Po kilku miesiącach negocjacji i wielkich emocji ekipa filmowa się wycofała, a most pozostał nietknięty. Samą zaś scenę zniszczenia pociągu nakręcono w Wielkiej Brytanii, na kosztownie zbudowanym planie, gdzie doszczętnie zdemolowano specjalnie skonstruowaną w tym celu wierną replikę lokomotywy Britannia z lat 50. XX wieku.
Wóz albo przewóz
Na wysoki klif w norweskich górach, z którego Tom Cruise miał skoczyć na motocyklu, nie było żadnej drogi. Wszystko trzeba było dostarczać śmigłowcem. Ludzi, sprzęt i kilkanaście ton metalowych rur, z których wzniesiono rusztowanie wielkiej rampy. Co do centymetra takiej samej, jak ta z brytyjskiego poligonu, gdzie przez całe miesiące prowadzono próbne skoki. Wszystko musiało być identyczne, by móc wykorzystać wcześniej wykonane dane i odpowiednio rozmieścić kamery.
Dzień był chłodny i nieco zachmurzony, ale z odpowiednią ilością słońca do kręcenia. W powietrzu snuły się leniwie niewielkie kłęby mgły. Tom Cruise odpalił motocykl, a potem pomknął w górę po rampie, precyzyjnie przyspieszając. Gdy wyleciał w górę i odrzucił motocykl, cała ekipa filmowa wstrzymała oddech. Mijały kolejne sekundy. Aktor spadał w głąb skalnego komina, otoczony z trzech stron ścianami urwiska. Wszyscy zamarli w bezruchu. I zaczęli ponownie oddychać, dopiero gdy wpatrzony w ekran operator krzyknął, że widzi spadochron. Kilka minut później uśmiechnięty Tom Cruise wylądował na łące, a na górze wszyscy krzyczeli w chwili tryumfu. Udało się nakręcić tę scenę. Bez żadnych złych konsekwencji.
A potem Cruise stwierdził, że jednak fajniej by to wszystko wyglądało, gdyby trochę później puścił motocykl. I znów skoczył. Pięć razy.